Na wieść o nowym systemie Apple, większość ludzi pracujących na Makach, dostaje gorących wypieków na twarzy. Podobnie było ze mną, choć wmawiam sobie, że moja ocena sytuacji jest dość trzeźwa. W końcu jestem poważnym redaktorem, poważnego portalu, prawda? Ale i tak wszystko bierze w łeb kiedy oglądam Keynote. Potrafię skakać na fotelu niczym kilkulatek oglądający ulubioną wieczorynkę. Może ktoś mi za to w komentarzach wklei facepalma, ale co tam.

Przejdźmy jednak do rzeczy, czyli do moich spostrzeżeń po instalacji 10.7. Ważna uwaga na początek - tekst jest pisany z perspektywy osoby pracującej na MacBooku Pro z 2007 roku, wobec tego o żadnym gładziku z multitouch nie ma mowy. I z tej perspektywy warto spojrzeć na ten tekst, bo być może dla osób takich jak ja, będzie on podpowiedzią, czy warto na swoim Maku zainstalować Liona, czy może raczej odpuścić.

Po pierwsze odświeżone aplikacje. Cóż tu wiele mówić. W końcu Mail wygląda i działa tak jak powinien. To aplikacja, która Apple sprawiała sporo problemów od czasów pierwszego Leoparda. Były momenty, że naprawdę wielu użytkowników na nią narzekało. Ja sam często dziwiłem się, że dźwięk powiadomienia o mailu przychodzi 5 min po odebraniu wiadomości. Jakoś bardzo mi to nie przeszkadzało, jednak czasem drażniło. Poza tym tryb pełnoekranowy, zaawansowane wyszukiwanie, flagowanie wiadomości, znane z iOS grupowanie wiadomości o jednym temacie. To wszystko sprawia, że nowy Mail jest bardzo udaną aplikacją. Jeśli dużo pracujecie na tym narzędziu, Wasz dzień jest wypełniony odbieraniem i wysyłaniem elektronicznej poczty, to według mnie już nie będziecie musieli szukać innego rozwiązania niż wbudowany w system program. Tego się po prostu używa - dobrze i wygodnie.

Kolejna aplikacja to Safari. Wielu oszałamiających nowości może tutaj nie uświadczymy, jest jednak kilka drobnych nowinek, które zwyczajnie cieszą. Jak choćby reading list, czyli Instapaper od Apple, wbudowany w systemową przeglądarkę. Albo tryb pełnoekranowy, czy otwieranie nowych kart nie na końcu kolejki, lecz zaraz po aktywnej (rozwiązanie dobrze znane np. użytkownikom FireFoxa).

Tryb pełnoekranowy to w ogóle osobna bajka i dość sporo czasu moglibyśmy na niego poświęcić. Został zastosowany nie tylko w Safari, ale także Mailu, czy iCalu. I nie będziemy o nim wiele rozprawiać dlatego, że jest to tak wspaniała i cudowna nowość, lecz dlatego, że Apple przez lata wmawiało swoim użytkownikom, że tego typu rozwiązanie jest bez sensu. Że lepiej aby okna aplikacji zajmowały dokładnie tyle ile jest w nich treści, a nie cały ekran. I o ile obecne rozwiązanie znajduję jako bardzo fajne i użyteczne, o tyle nie mogę się oprzeć wrażeniu, że przez dłuższy czas ktoś robił ze mnie idiotę. Zatwardziali fani Windowsa będą mogli tryumfalnie krzyknąć „durni Mac-userzy, cieszą się z czegoś co my mamy od zawsze”. I będą mieć całkowitą rację.

Przejdźmy teraz do Launchpada. Gdzieś w polskiej blogosferze przeczytałem czyjś zachwyt (autor wybaczy, że go nie przytaczam, ale nie mogę sobie przypomnieć kto owym autorem jest), że oto nareszcie Quicksilver pójdzie w odstawkę. Apple bowiem wymyśliło ciekawy system odpalania aplikacji. No i według mnie klops. Bo Launchpad nie jest ani intuicyjny, ani dobrze przemyślany. To rozwiązanie sprawdza się idealnie na iOS, gdzie jeździmy paluchem po ekranie, ale nie na Maku. To nie to. To nie dla mnie. Dziękuję. Wolę sobie klepnąć jabłko + spacja, albo zainstalować Quicksilvera. Że co? Że mogę sobie foldery tam tworzyć i ustawiać wszystko jak chcę? Funkcja roku normalnie.

Next, czyli jeszcze coś co cieszy - Resume, Auto Save i Versions. Te funkcje są zdecydowanie przydatne, jednak póki co nie działają jeszcze tak, jak powinny. Do wydania wersji Liona przeznaczonej dla użytkowników na pewno to się zmieni, póki co jest jednak dziwnie. Przykład - otwieram w Quick Time powiedzmy 10 plików muzycznych, albo film. Wciskam jabłko + q żeby zamknąć program. Otwieram, a tam ostatnio oglądany film albo te 10 plików muzycznych siedzą sobie i szczerzą do mnie zęby. Po jakiego diabła ja się pytam. Won. Przykład drugi - mam pakiet iWork ’08. Auto Save i Versions nie działają, trzeba wszystko robić ręcznie. No i ok jak dla mnie, stary pakiet, nie spodziewałem się, że te funkcje będą u mnie działać. Problemem jest to, że podczas zamykania programu nie dostajemy zapytania czy zapisać dokument! Dzięki Bogu ja jestem przyzwyczajony, że co chwila zapisuję dokument i nic nie straciłem, ale gdybym pracował nad czymś poważniejszym i Lion zrobił mi taki numer (normalnym bowiem jest, że jeśli system nie zapisuje nam postępów w pracy na bieżąco, to przed zamknięciem programu pyta czy zapisać plik) to ten system drugiej szansy ode mnie by już nie dostał. Resume niby też jest całkiem przyjemnym rozwiązaniem, jednak ja jestem przyzwyczajony, że po włączeniu systemu nie ładuje mi się wszystko to co miałem otwarte przed jego zamknięcie. Powód jest bardzo prosty. Kiedy pracuję staram się odciąć od Internetu i elektronicznej poczty, żeby mi nie przeszkadzały. No i tutaj ukłon w stronę programistów z Cupertino, bo przy zamykaniu systemu można sobie odhaczyć, żeby po jego ponownym uruchomieniu funkcja Resume nie zadziałała. Przydałoby się jeszcze gdzieś w ustawieniach, żeby można było domyślnie ustawić, czy ma to być włączone czy wyłączone, bo póki co odhaczam przy każdym zamknięciu systemu.

Ostatnia rzecz to Mission Control. No cóż, nie będę ukrywał, że od samego początku działanie tej części systemu jest dla mnie bardzo irytujące. Choć „bardzo irytujące” to chyba zbyt mało powiedziane. Pierwsze odpalenie systemu i nastawiłem się, że Mission Control to będzie takie Expose + Spaces kolejnej generacji. Niestety, nie jest to ani jedno, ani drugie. A już na pewno nie oba razem. Co komu przeszkadzało, że mogłem sobie spokojnie przypisać aplikację do danego pulpitu? Miałem ich raptem 4 (pulpitów, nie aplikacji ;) ), jednak polubiłem to rozwiązanie bardzo mocno. Pracowałem na bieżąco na jednym pulpicie, na drugim otwierałem sobie iTunes, na ostatnim komunikatory. Trzeci służył, w przypadku konkretniejszej pracy, do rozdzielania okien programów w taki sposób, by praca mogła być wykonana w sposób wygodniejszy. Ot tyle. I teraz mi tą możliwość zabrano. Nie mogę przypisać programów do danej przestrzeni, nie mogę przemieszczać się pomiędzy tymi pulpitami tak jak lubiłem. Siła przyzwyczajenia, wiem. Uwierzcie mi, że świetnie zdaję sobie z tego sprawę. Pomimo tego cały czas nie jestem w stanie przestać tęsknić za Spaces. Kolejna rzecz, która mam nadzieję, że także jest bolączką Developer Preview, to brak możliwości dowolnej aranżacji przestrzeni w Mission Control. Ot możesz sobie dodać nową, wrzucić coś do niej, otworzyć aplikację na pełny ekran. Ale żeby już móc zmieć kolejność tych pulpitów, to nie da rady. Można wyciągnąć aplikację i przeciągnąć z jednego pulpitu na drugi, ale żeby np. przenieść gdzie indziej aplikację pełnoekranową, to nie ma mocnych. Można zmniejszyć okno, które wskoczy na jeden z pulpitów, po czym przenieść je na inny, wiedząc, że aplikacja otworzy się w pełnym oknie na następnym miejscu. Eee, to chyba nie na tym ma polegać prostota w korzystaniu z Maka, prawda? Ponadto system sortuje pulpity w kolejności, według tego który najczęściej używam w danym momencie. Niby fajne, niby pomysłowe, niby wszystko powinno być ok. Tylko, że ja może nie chcę mieć tych przestrzeni akurat tak posortowanych! Nie lubię jak system jest mądrzejszy ode mnie... Niestety cały czas nie mogę przeboleć, że to co dobre, zastąpiono czymś, co miało być lepsze. W moim przypadku jednak, okazuje się, że praca na Maku dzięki połączeniu Spaces i Expose przebiegała tak sprawnie, że bez tych dwóch funkcji nie mogę się odnaleźć. I jeśli stanie się tak, że wrócę pod koniec tygodnia na 10.6, to właśnie z tego powodu. Dawid Szypulski przekonuje mnie, że to wina braku gestów multitouch. Postaram się jeszcze zajrzeć do pobliskiego salonu i potestować Liona z Magic Mouse lub Magic Trackpad. Jednak mimo wszystko wydaje mi się, że to już ten moment, w którym mój wierny Mak mówi do mnie - koniec stary, zostajemy na poprzednim systemie. I choć będę żałował, głównie z powodu tych kilku świetnych aplikacji, to jednak to przełknę, jeśli tylko będę musiał. Czyli wtedy, kiedy irytacja wygra z fascynacją nowościami.

O gestach nie jestem w stanie Wam nic napisać, bo mój Mak ich nie obsługuje. Dodam jednak jeszcze, że  Lion zżera więcej ramu niż Snow Leopard. Ja osobiście jestem przyzwyczajony do pracy przy stale otwartych programach: Mail, Safari, NetNews Wire, iCal, Skype, Adium, iTunes. I do tego dochodzi zawsze jeszcze jakiś program. Kiedy piszę ten tekst mam otwarte Pages. Wolnego ramu ok. 770 mb (4 gb ramu na MBP). Otwieram Aperture. Nie starcza. Program chodzi wolno, momentami zamula. Na 10.6 było dużo lepiej. Niestety. Oczywiście niestety dla mnie, bo jest to kolejny argument do tego, żeby się nie przesiadać na Liona. Być może kod systemu jeszcze nie jest do końca zoptymalizowany (wiem, że na nowych MacBookach 10.7 DP muli okropnie, często w ogóle nie daje się odpalić). Cóż, po podsumowaniu wszystkich za i przeciw, w moim osobistym mniemaniu wychodzi na to, że nowy system wcale nie ma mi tak wiele do zaoferowania. Mój wierny MacBook Pro i ja chyba więc pozostaniemy przy dobrze już nam znanym i sprawdzonym Snow Leopardzie. Na to przynajmniej się póki co zapowiada. Po napisaniu tego tekstu i jego przeczytaniu, wcale nie wydaje mi się, by nowy system miał tak wiele do zaoferowania. Ciekawi mnie jak jest w Waszym przypadku? Szczególnie wśród tych, którzy mają starsze Maki i nie posiadają urządzeń z mulotitouchem?

Na sam koniec chciałbym tylko przypomnieć i jeszcze raz podkreślić, że są to spostrzeżenia pisane przez gościa pracującego na MacBooku Pro z 2007 roku, nie posiadającego ani Magic Mouse ani Magic Trackpad. Tekst został napisany właśnie po to, żeby pokazać wady i zalety nowego systemu z pominięciem tego, istotnego szczegółu.